Kolejny dzień na festiwalu w Cannes i kolejne propozycje konkursowe. Michał Walkiewicz wybrał się na nowy film
Jonathana Glazera, twórcy
"Sexy Beast",
"Narodzin" i
"Pod skórą". To polska koprodukcja
"Strefa interesów" ze zdjęciami
Łukasza Żala – opowieść o Holokauście, jakiej wcześniej nie było i, jeśli wierzyć dziennikarzom, jeden z murowanych faworytów do Złotej Palmy. Tymczasem Daria Sienkiewicz wybrała się na turecką prowincję, gdzie swój nowy film nakręcił
Nuri Bilge Ceylan. Czy autor
"Pewnego razu w Anatolii" i
"Zimowego snu" wciąż jest w formie?
***
Dźwiękoszczelni
autor: Michał Walkiewicz
Zaczyna się tam, gdzie kamera zagląda rzadko, czyli w całkowitej ciemności; w magmie fonii bez wizji, pośród stłumionych krzyków przechodzących w dziecięcy gwar, w końcu zaś zamieniających się w śpiew nadrzecznej fauny. Nad wodą jest pomost, niedaleko łąka, zaś po drugiej stronie szosy dwukondygnacyjny dom. W ogrodzie kwitnie bez, a grządki pomidorów i sałaty wiodą pod mur zwieńczony drutem kolczastym. Ceglana ściana odgradza domostwo od obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Czasem rzeką płyną ludzkie kości. Po kąpieli trzeba wyszorować całe ciało. Do krwi.
Twórczość
Jonathana Glazera – twórcy tak różnych filmów jak
"Sexy Beast" o angielskim gangsterze, którego na emeryturze w Hiszpanii dopada przeszłość, oraz
"Pod skórą" o kosmitce zamieniającej mężczyzn w pulsującą biomasę – trudno otworzyć jakimś zgrabnym, krytyczno-filmowym wytrychem. Nawet tym, który zwykle pasuje do zamka wszelkich form hybrydowych, na przykład kina romansującego z wideo-artem. Podobnie, choć oczywiście w mikroskali, sprawa ma się z jego nowym filmem.
"Strefę interesów" wypadałoby umieścić w tradycji filmów Holokauście – gdzieś pomiędzy monumentalną elegią
"Shoah" Claude’a Lanzmanna, zagarniającą największe pole społecznej świadomości
"Listą Schindlera" Stevena Spielberga oraz intymną wyprawą do jądra ciemności z
Pawłem Łozińskim w
"Miejscu urodzenia". Wydaje się jednak dziełem na tyle osobnym, że najłatwiej mówić o nim przez zaprzeczenie. Na przykład jako o estetyczno-intelektualnym rewersie
"Syna Szawła" László Nemesa. W tamtym filmie przeciskaliśmy się w tłumie ofiar, zawieszona na ramieniu palacza zwłok z Sonderkommando kamera zatrzymywała się przy każdym trybiku nazistowskiej maszyny śmierci. Tutaj mrużymy oczy, żeby przyjrzeć się oprawcom, kamera zachowuje dystans i podgląda rezydentów domu – komendanta obozu Rudolfa Hossa (
Christian Friedel), jego żonę Hedwigę (znana z
"Toniego Erdmanna" Sandra Huller), teściową, dwójkę dzieci i służbę na obozowej przepustce.
Hoss jest prawdziwą postacią. Był komendantem w Oświęcimiu przez trzy lata. Unowocześniał krematoria, ergo – przyspieszał proces zamieniania ludobójstwa w ekonomiczną kalkulację.
Glazer korzysta w swoim tekście z powieści zmarłego przed kilkoma dniami
Martina Amisa, choć historię "zwyczajnego życia nazistów" koduje w sugestywniejszym niż
Amis języku. O ile książka opowiadała o romansie oficera SS z żoną komendanta obozu, o tyle reżyser skupia się wyłącznie na rutynie małżeńskiego życia. Choć pisarz, w akcie niewątpliwej artystycznej odwagi, nasycił całość czarnym humorem,
Glazer celuje w złoty środek pomiędzy laboratoryjnym chłodem a ledwie sygnalizowaną groteską. Hoss i jego żona przypominają bohaterów upiornej bukoliki. Ich codzienna egzystencja wydaje się zestrojona z rozkwitającą przyrodą. Zaś nuda jest doświadczeniem niemal epifanijnym. Małżeństwo spędza czas na rozmowach i zabawach z dziećmi, w ogrodzie i nad rzeką. On musi wyjechać, by zabijać Żydów jeszcze skuteczniej i na większą skalę, lecz Ona nie chce opuszczać raju, w którym posadziła kwiaty. Konflikt rodem z melodramatu, choć film jest przecież horrorem. Źródłem egzystencjalnej grozy pozostaje sam kontekst – świadomość tego, że za murem dochodzi do największej zbrodni w dziejach ludzkości.
Operator
Łukasz Żal, kompozytorka
Mica Levi oraz montażysta dźwięku
Johnnie Burn budują kontrast w pełnej artystycznej symbiozie, choć metaforycznie sami znajdują się po dwóch stronach muru. Podczas gdy w statycznych kadrach, dalszych planach i długich ujęciach zaklęta jest prawda o idyllicznej codzienności bohaterów,
Levi oraz
Burn nadają prosto z dziewiątego kręgu. Horror wsącza się w nieskazitelną rzeczywistość w formie odległych krzyków, przytłumionych wystrzałów, ledwie słyszalnego furkotu przemysłowego pieca, "tąpnięć" sekcji dętej, mrożących krew w żyłach, atonalnych miniatur. W rękach
Glazera to potężne narzędzia narracyjne. To dzięki nim zamienia wyprane przez popkulturę znaki w rodzaju wyprasowanego w kant esesmańskiego munduru, spaceru ulicą okupowanego miasta, czy ognistej łuny nad obozem koncentracyjnym w świadectwa niewypowiedzianego terroru.
Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza możecie przeczytać TUTAJ. Dawno temu w trawie
autorka: Daria Sienkiewicz
Witamy we wschodniej Anatolii, krainie dwóch pór roku. Zimą oślepiająca biel wypełnia horyzont, to pejzaż ludzkiej niechęci do życia. Lecz zanim głęboki smutek zdąży zniknąć z twarzy tutejszych mieszkańców, niespodziewanie przychodzi lato, a spod stopniałego śniegu wyrasta pożółkła, wysuszona trawa. Te półmartwe, nikomu niewadzące źdźbła
Nuri Bilge Ceylan z odrobiną mizantropicznej ironii porównuje do człowieka i jego największych wad – egoizmu i bierności. W ponad trzygodzinnym
"About Dry Grasses" turecki reżyser prześwietla lokalne hierarchie społeczne, demontuje związki damsko-męskie i wchodzi w filozoficzne dysputy ze swoimi bohaterami. Kolejny raz to dialogi grają u
Ceylana pierwsze skrzypce. Rozmowa zaczyna się zawsze przy filiżance słabej czarnej herbaty.
Trzydziestoparoletni Samet (
Deniz Celiloğlu) to zblazowany nauczyciel plastyki, który w odciętej od świata anatolijskiej wiosce odbywa obowiązkowy staż. Szybko okazuje się, że mężczyzna nie pała sympatią do swoich uczniów (z wyjątkiem klasowej ulubienicy Sevim), daleko mu do autorytetu w życiu zawodowym i prywatnym, na dodatek jest budzącym moralną odrazę egocentrykiem i manipulatorem.
Ceylan stara się jednak, abyśmy dostrzegali w zamęcie Everymana na życiowym zakręcie. To zadanie niemal niewykonalne, zwłaszcza, że dwuznaczna relacja Sameta z niepełnoletnią uczennicą, budząca oczywiste skojarzenia z powieścią
Nabokova, wywołuje w nas niepokój i frustrację. Mężczyzna wykorzystuje fakt, że Sevim się w nim podkochuje, faworyzując dziewczynkę w klasie i wręczając jej prezenty. Gdy jedna z nauczycielek konfiskuje napisany przez Sevim list miłosny, Samet, czując się jego adresatem, w tajemnicy i bezwstydnie czyta wyznania uczennicy. Wkrótce zostaje oskarżony o niestosowne zachowanie.
Jeśli myślicie, że
"About Dry Grasses" to film o groomingu albo cancel culture, reżyser ma dla was niespodziankę. Szybko zbacza z pierwotnego kursu, płynnie przechodząc do dalszej eksploracji międzyludzkich relacji i konfliktów. W życiu Sameta pojawia się inteligentna i wrażliwa Nuray (hipnotyzująca
Merve Dizdar), którą początkowo chce on wyswatać ze swoim współlokatorem Kenanem (
Musab Ekici). Gdy zauważa jednak, że dwójka ma się ku sobie, postanawia odzyskać kontrolę nad swoim życiem.
Ceylan z dużą dawką sytuacyjnego humoru i psychologicznego wyczucia lustruje trójkąt miłosny, badając granice między przyjaźnią, pragnieniem władzy a dominacją. Nuray, na której twarzy zawsze maluje się melancholijny smutek, to kobieta stanowcza i nieznoszącą bierności, dlatego spotkanie przy winie z Sametem zamienia się w żarliwą dyskusję na temat wkładu jednostek w społeczny porządek, wszechobecnego marazmu i, oczywiście, sensu życia w bezsensownym świecie.
Całą recenzję autorstwa Darii Sienkiewicz znajdziecie TUTAJ.